Zesłowianieć albo zginąć
Nuda i zniechęcenie ogarnia, gdy się myśli o naszej publicystyce. Czy istnieje dziś w Polsce publicystyka? Czy można nazwać publicystyką tę kokocią płytkość myśli, tę zabawę w słowa, to w najlepszym razie kręcenie się wokół pępka i podpępka człowieczej persony, które wypełnia nasze periodyki.
Wśród tej posuchy myśli wita się z tym większym zainteresowaniem i sympatią rzadkie próby sięgnięcia wzrokiem głębiej, próby ogarnięcia naszego życia. Do tych usiłowań zaliczamy artykuł M. Suchockiego pt. „Z tajemnic odrodzenia narodowego”. („Marchołt” z lipca ubiegłego roku).
Autor stawia sonie pytanie, co jest przyczyną marazmu we wszystkich dziedzinach naszego narodowego życia. Odpowiedź brzmi: Polska nie kroczy „drogą kultury”, ale drogą „odkupienia”. Droga kultury to potwierdzenie życia, droga odkupienia to jego negacja. Drogą kultury idą ci, „którzy wydoskonaleniem wszelkich zdolności i sił i poddaniem natury pod władzę człowieka pragną zadowolić naturalne popędy i żądze”. Drogą odkupienia postępują ci, „którzy starają się wykorzenieniem żądz i zaprzeczeniem woli przyrodzonej odejść do ciszy i spokoju. Droga kultury wydobywa na wierzch siły idące z głębi, całą dziedzinę emocjonalno-uczuciową człowieka, ograniczając rozum do roli pomocniczej. Droga odkupienia przeciwnie: pomija uczucie i biologię, a z rozumu czyni „producenta wszelkich prawd”.
Autor dalej stwierdza, że Polska do Batorego kroczyła drogą kultury, drogą afirmacyj życia, której odpowiada hasło „Polska cezarem narodów”, od Batorego zaś szła drogą odkupienia, czyli, negacji życia. M. Suchocki nazywa ją także drogą religijną (Polska Chrystusem narodów); nam będzie wolno zauważyć, że jest to droga po prostu chrześcijańska i że Polska weszła na nią jednocześnie ze znanym zwycięstwem katolicyzmu pod koniec XVI wieku.
Cóż bowiem jest chrześcijaństwo,jak nie zaprzeczenie żądz i woli przyrodzonej , aby „odejść do ciszy i spokoju”? Czy to sformułowanie różni się od ewangelicznego: Nie troszczcie się koło wiela, szukajcie naprzód królestwa bożego i jego sprawiedliwości, a reszta będzie wam przydaną”? Czym się różni od zasad i haseł, wszczepianych duszom przez kościół od tysiącleci jako jedynie zbawienne, a przez Boga natchnione: Nie miłujcie świata ani tego co jest na świecie, bo to wszystko marność jest?
Mimo to autor uważa obie drogi za równie „konieczne dla uzyskania pełni rozwoju społeczeństwa”, a katastrofa następuje wówczas, gdy jedna z nich uzyskuje zbyt wielką przewagę nad drugą. Otóż tu tkwi jakiś zator myślowy. Jakżeż bowiem to , co jest negacją życia może być „podstawą rozwoju społeczeństwa”? Choćby nawet szło to w parze z drugim pozytywnym elementem?
Wobec impasu, w jakim się znalazła Polska, a który grozi jej unicestwieniem, autor rzuca hasło: zesłowianieć! To znaczy podjąć z powrotem treść swej kultury i misję dziejową, które zostały ustalone przed wiekami, a z których zrezygnowaliśmy. To znaczy jeszcze przepoić duchem słowiańskim wszystkie przejawy życia, „wyzwolić w narodzie pragnienie heroizmu”, „wolę czynu”, „zrzucić z siebie wszelkie obce krępujące więzy”.
Mówiąc o zesłowianieniu odsłowianionego narodu, M. Suchocki rzuca myśli, warte zanotowania. „Przez przełom słowiański zyskalibyśmy kryterium, które zamiast programowej frazeologii i nieokreśloności wskazałoby nam cele bardziej konsekwentne i jednokierunkowe. Przez przełom słowiański „nacjonalizm polski miast szukać dla siebie treści w dziedzinach teologicznych (utożsamienie narodu z katolicyzmem, katolicka misja dziejowa narodu polskiego), zyskałby tak potrzebną, dynamiczną treść, naród zaś polski przyswoiłby sobie pewną postawę ideowo moralną.” Przełom słowiański przynosi rozwiązanie najkapitalniejszych zagadnień dnia dzisiejszego (zasada zesłowianienia stosowana konsekwentnie do siebie daje nam pewne uprawienia moralne w stosunku do innych, a odnoszące się do problemu slawizacji i reslawizacji).
M. Suchocki należy do bardzo niewielu naszych publicystów, którzy szukają dróg. Dojrzał on drogę całkiem wyraźnie, ale mimo wszystko nie wkroczył na nią, gdyż jedną nogą grzęźnie jeszcze w lepkim bagnie, którym nawieźli Polskę Jezuici ze swym skargą i swymi szkołami. Stąd sprzeczności, o których nadmienialiśmy. Stąd niedomówienia . Np. nie mówi autor, co się stało ze starosłowiańską treścią kulturową; nie wchodzi w to, dlatego, że Polska pod koniec XVI wieku wkroczyła nagle na drogę odkupienia (negacji życia). Stąd także powoływanie się Chrystusa najniefortunniejsze, gdyż słowa „oddajcie cesarzowi co jest cesarskie, a co jest boskiego bogu”, którymi autor chce podsumować swą tezę, nie mają tego znaczenia, jakie im się przypisuje. A już zupełnie niepotrzebnie zapewnia autor, że odrodzenie słowiańskie będzie „przywróceniem Polski Chrystusowi”. Chwytamy się za głowę i wołamy: laboga, w jaki sposób to się stanie? Z tego co autor mówił o przełomie słowiańskim, należałoby wnioskować coś wręcz przeciwnego. Ale kiedy się tkwi w chrześcijaństwie, kiedy się Chrystusa uważa za wyrocznię, mającą gotową odpowiedź na wszelkie bolączki, to się o nim wspomina nawet wówczas, gdy to ni przypiął, ni przyłatał... Jak się okazuje – w Polsce łatwiej palnąć głupstwo, niż na parę godzin przestać myśleć po chrześcijańsku. Jest to już kompleks, niestety, tak zakorzeniony, że wszelka akcja i wszelka myśl, aby liczyć na powodzenie, musi „przywracać Polskę Chrystusową”. A z tych przywracaczy żaden nie zastanawia się nad tym, że nie ma właściwie powodu, by Polskę „przywracać” Chrystusowi. Otrzymaliśmy bowiem Polskę nie od Chrystusa, ale od naszych przodków pogańskich. Wzrosła ona w potężne państwo nie przez Chrystusa, ale pracą i walką swoich synów, pracą i walką prawdziwą wbrew ideałom chrześcijańskim, zalecającym cichość, pokorę, rezygnację, ubóstwo, a nawet kastrację „dla królestwa niebieskiego”. Chrześcijaństwu zawdzięczamy niewątpliwie nędzę wieków XVII i XVIII kiedy to zakrystia wytyczała naszą politykę wewnętrzną i zewnętrzną niepodzielnie, a żywoty świętych Skargi były narzucane przez Jezuitów wszystkim jako jedynie zbawienne na wszystko lekarstwo.
Przywracaniem Polski Chrystusowi, niejako zawodowym, jest na naszym gruncie m.in. „Odrodzenie”, organizacja studiującej młodzieży, zajmująca się przetwarzaniem kiepskich obywateli Państwa Polskiego w dobrych obywateli państwa watykańskiego. Jak ogół naszej „inteligencji”, tak i „Odrodzenie” jest przekonane, że dzieje nasze rozpoczynają się z chrzcielnicą w roku 966. Organ tej organizacji, o takiejże nazwie, zaatakował M. Suchockiego za to, iż ośmielił się wychylić głowę poza kropidło chrzcielne i propagować „przełom słowiański”. „Odrodzenie” wysila się w długim artykule, by wykazać, że przedchrześcijańskie słowiaństwo to nic jeno wegetacja, a że już za Bolesławów Polskę budował katolicyzm (sic!); późniejsze zaś wykoślawianie się dziejów i duszy polskiej kładzie „Odrodzenie” na krab całkiem mętnie określonej „natury” narodu. Tak najłatwiej: przypisać co w Polsce było dobrego katolicyzmowi, a co złego Narodowi, nawet w tych dwóch wiekach, w XVII i XVIII, w których katolicyzm panował niepodzielnie i wszystko trzymał w garści. Oto jest publicystyka „Odrodzenia” nieodrodzona zresztą od polityki tego arcyministra reklamy, którym jest kościół rzymski. W tych warunkach bardzo już trudno polemizować z „Odrodzeniem” nawet wówczas, gdy się ma za sobą oczywistą rację!
Co np. powiecie na to, Czytelnicy, gdy „Odrodzenie” każe wam wierzyć, że już Chrobrego polityka wewnętrzna i zewnętrzna była katolicka, ba, po prostu misyjna, prawie kramik z dewocjonaliami przed kościołem? Dech wam zaparło, nieprawdaż? Wynikałoby stąd, że wielkie czyny wojenne Bolesława, miały na celu interesy kościoła, może nawracanie? Cóż kiedy Ruś, Słowacja, Czechy, które to kraje Chrobry podbił, były już i to znacznie wcześniej niż Polska chrześcijańskie. A gdy na Łużycach dziś jeszcze pieśń ludowa opiewa oręż Chrobrego to nie dlatego, że niósł on chrześcijaństwo, ale dlatego, ze Słowian owych bronił od Niemców, którzy dla nich byli synonimem chrześcijaństwa. A „Odrodzenie” chce nam zasugerować coś wręcz przeciwnego. Prawdopodobnie wkrótce dowiemy się od tych żarliwców, że Chrobry jeździł co miesiąc do Lasek na rekolekcje. I to nas dopiero przekona, że polityka Chrobrego była katolicka...
Przesadzamy? Bynajmniej. „Odrodzenie” zawiera kwiatuszki jeszcze lepsze. Wspominając ks. Jana z Ludziska z XV w., który domagał się zniesienia poddaństwa chłopów, twierdzi, że taką był postawa w tej sprawie całego kościoła reprezentowanego w Polsce. Rozbrajające rewelacje. A cóż to duchowieństwo polskie tak wyjątkowo humanitarne zrobiło ze sławetnym tekstem św. Pawła, dzięki któremu niewolnictwo kwitło w Europie, aż do pogańskiego renesansu, a w Ameryce aż do XIX wieku? A tekst ten brzmi: „Słudzy, bądźcie posłuszni panom nie tylko dobrym, ale i złym”. Tekst ten pomijano w katolickiej Polsce troskliwie i zapewne dlatego w miarę katoliczenia się narodu ucisk chłopów był coraz sroższy, aż do szczytu doszedł właśnie wówczas, gdy katolicyzm zapanował wszechwładnie, tj. w XVII i XVIII wieku. O, zaiste, tak wielki był humanitaryzm polskiego duchowieństwa i wytresowanej przez niego szlachty, czyli tej „Polonia semper fidelis”, że inicjatywa realnej poprawy doli chłopów musiała wyjść od tych, których piętnowano jako ateuszów i jakobinów i że abolicji poddaństwa dokonały ostatecznie... rządy zaborcze. Trudno o większe zakłamanie. Ale w tym kłamaniu jest metoda.
W takim tonie napisało „Odrodzenie” cały artykuł przeciw Suchockiemu. W takim i jeszcze niższym. Np. twierdzi również, że „Chrystus to potęga i sprawiedliwość Polski – to dobrobyt i szlachetne panowanie ducha – to odbicie czystego Aktu”. Wspaniałym jest frazes o czystym akcie – przez wielkie „a”. Podobnie niezgorszym frazes, że Chrystus to potęga i dobrobyt Polski. Ale to ostatnie przeznaczono zapewne dla czytelników „Odrodzenia”. Bo poza „Odrodzeniem” i poza granicami Polski katolickiej dziś już nie ma dwóch zdań co do tego, że Chrystus to błogosławieni cisi i ci co płaczą i ci co potulnie cierpią prześladowanie i wszyscy, co się tułają na marginesie życia. Jak on sam powiedział.
W jednym tylko zgadzamy się z „Odrodzeniem”, w tym mianowicie, że tezy sformułowane przez M. Suchockiego, dotyczące przyczyn marazmu polskiego, są antychrześcijańskie. Tak. Suchocki jest antychrześcijaninem. Wprawdzie jedną nogą – jak rzekliśmy – tkwi jeszcze w chrześcijaństwie, ale się wydziera z pułapki, ale się buntuje przeciw małości, pragnącej uchodzić za wielkość, ale wyciąga ręce ku życiu, którym jest Naród, Naród bez przymiotnika. A to już nie byle jaka rzecz w naszej atmosferze śmierdzącej zakrystią i zakłamanej ponad wszelki wyraz.
Ludomił - Ludwik Gościński