Naród upadł bo skradziono mu duszę - ZADRUGA RODZIMEJ WIEDZY

Nie rzucim Ziemi skąd nasz Ród
Przejdź do treści

Naród upadł bo skradziono mu duszę

Karol Zbyszewski w labiryncie świadomości polskiej

Motto 1.
Konrad: Na co mamy być Chrystusem narodów, wyłącznie na mękę i krzyż dla cudzego zysku?
Maska 15: ?
Konrad: Dla cudzego zysku i wyzysku tych, którzy nie będą Chrystusami narodów, a...
Maska 15: Obrażasz mój naród.
Konrad: Chcę go zasłonić przed oszustami.
Maska 15: -?
Konrad: Zasłonię go przed oszustami, tymi, co mu kradną duszę za cenę rzeczy nieuchwytnych. Co mu odbierają dumę i każą go pokorzyć; tymi, co mu co mu odbierają pychę i każą się kajać w prochu upodlenia i żebrać. Przed tymi chcę naród mój ocalić, co każą mu jak żebrakowi skomleć i jęczeć – jemu bogaczowi...
(Wyspiański "Wyzwolenie")

Motto 2.
Możesz oszukiwać cały naród przez pewien czas
Możesz oszukiwać część narodu przez cały czas
Lecz nie możesz oszukiwać całego narodu przez cały czas.
(Shakespeare)
Radzimy czytelnikom naszym przeczytać książkę, napisaną przez Karola Zbyszewskiego pt. „Niemcewicz od przodu i tyłu” (1.

Nie bez przyczyny cierpimy dotychczas na brak sensownych opracowań, dotyczących dotyczących okresu naszej historii od początku wieku XVII do końca w. XVIII. Okres ten przyjęliśmy nazywać na łamach „Zadrugi” „epoką saską”. Jest on bowiem tak jednolity swoją wewnętrzną strukturą, prawidłowością rozwoju, że szatkowanie go na podokresy byłoby przeszkodą dla uchwycenia jedynie słusznej dlań syntezy. Bezmiar upadku życia polskiego za panowania Stanisława Poniatowskiego w niczym istotnym nie odbiega od czasów, kiedy z woli, czy za wolą narodu panowali królowie sascy. Ten sam styl życia, bo ten sam jego duchowy motor. Czytając więc książkę Zbyszewskiego, nie wykraczającą formalnie poza pewien okres panowania króla Stasia, winniśmy pamiętać, że odmalowany w niej obraz, właściwy jest również dla całego wieku poprzedzającego.

A obraz ten odmalowany jest z talentem. Nie jesteśmy pismem literackim, to też ta strona krytyki mniej nas interesuje. Wystarczy, gdy krótko podkreślimy, że zachwyca nas forma, w którą ubrał Zbyszewski swój obszerny, jeżeli tak można powiedzieć – reportaż historyczny. Jest to pamflet, który śmiało można nazwać arcydziełem; pamflet tym godniejszy uznania, że mimo swej żywiołowej pasji i porywającej nienawiści do epoki, nic nie tracący ze swej prawdy historycznej, odtworzonej przez autora – poza kilku nieistotnymi szczegółami - ze starannością muzealnego archiwisty, a i pogłębionej jego niezwykłą intuicją, jeżeli chodzi o szczegóły i najdrobniejsze nawet fragmenty.

Pod piórem Zbyszewskiego obraz jest ponury, w swej potworności graniczy z jakąś niesamowitą groteską. Ale, aby być prawdziwym, czyż mógł być innym?

Czytając „Niemcewicza” można aż nadto dobrze wczuć się w atmosferę bezbrzeżnego upadku, która obejmuje w tym czasie wszystkie szczeliny życia polskiego. Nie trzeba już mówić o życiu publicznym, politycznym, o gospodarce, o skarbie państwowym, czyli kasie podręcznej króla Stasia, która choć zasilana hojnie rublami carowej Katarzyny, nigdy nie była dość pełna by opłacić liczne Króla Jegomości kochanice i inne bardziej jeszcze temu „pomazańcowi bożemu” przystojne kaprysy. Te rzeczy bodaj są już jako tako znane. Nauka historii jednak wciąż wciąż jeszcze kryje przed nami istotny nurt życia polskiego tej epoki za fasadą szumnych słów i frazesów o „prywacie szlachty”, o „zwyrodnieniu demokracji szlacheckiej”, o nadużywaniu „liberum veto”, o „braku silnej władzy królewskiej”, o „upadku mieszczaństwa” itp. Pewnie, że to wszystko prawda, ale to jest wielkie „nic”. Zbyszewski, tak jak Świętochłowski w „Genealogii teraźniejszości” uczynił wielki krok naprzód. Nie zważając na zgorszone miny panów profesorów, miast dodać do oficjalnie uznanej fasady jeszcze parę szczegółów, przedarł się przez uniwersyteckie komunały i wkroczył odważnie do podgniłego gmachu Polski przedrozbiorowej kuchennymi chłodami, od tyłu... Natrafił tam na kapitalne i bogate, zszarzałe od starości, a dotychczas zupełnie nie wykorzystane materiały. Jego książka daje wymowne wskazanie, że historii tego okresu trzeba się uczyć z pamiętników, z rękopisów; że, aby ją poznać należy podjąć trud żmudnego grzebania w zakurzonych archiwach, bo w naszych podręcznikach historii wciąż jeszcze, mimo upływu 200 lat, brak jest choćby wiernego tylko obrazu epoki. Jakże niewiele wiemy o podłoży moralno-obyczajowym, o systemie wychowawczym, uchwyconym w monopol przez zawodowych „pośredników wiary”, a przede wszystkim przez „naśladowców Chrystusa” - jezuitów, o totalnym systemie duchowym, który przepędziwszy precz wszelkie „nowinkarstwo”, uczynił z narodu królika doświadczalnego dla uprawy i hodowli „prawd”, objawionych pod gorącym niebem Palestyny. Na próżno szukać w oficjalnej nauce historii opracowań, które by dały pojęcie o straszliwym spustoszeniu moralnym i umysłowym, jakie w owych czasach sprawiła taka choćby „ewangelia narodowa”, za jaką słusznie ze względu na swoja powszechność uchodziły „Żywoty Świętych” Skargi. Kokocia płytkość naszej myśli historycznej (czy tylko historycznej) zapoznała zupełnie dziedzinę kulturalną epoki saskiej, a przecież z tej to gleby, uprawianej, wyrastały najnaturalniej w świecie wszystkie dalsze ogniwa socjalne, że wymienimy tylko politykę i gospodarstwo.

Nie chcemy przez to powiedzieć, że Zbyszewski te zagadnienia należycie i wyczerpująco potraktował. Trzeba na to syntezy, zaś talent i temperament autora „Niemcewicza” usposabia go do podejmowania prób raczej na polu monografii historycznej, choć szeroko pojętej. Nie mniej jednak, powiadamy, Zbyszewski uczynił poważny krok naprzód ku tej stronie naszych dziejów, która jest jeszcze nadal „ziemią nieznaną”, kryjącą zazdrośnie istotne przyczyny upadku naszej niepodległości.

Książka Zbyszewskiego, bodaj wbrew woli autora, daje dostatecznie jasne i przekonywujące świadectwo, że ruina całej nadbudowy społecznej nastąpić musiała jako nieunikniony skutek kompletnego wyjałowienia duchowego polskiego narodu, że państwowość polska upaść musiała wskutek straszliwej dewastacji moralnej zarówno na szczytach, jak i w dołach socjalnych, przy czym pamiętać należy, że stan ten nie był wynikiem jakichś „błędów”. Przecież nie kto inny, tylko Adam Mickiewicz stwierdził w swych prelekcjach paryskich, że Polska tylko dlatego upadła, że w swym rozwoju po linii chrześcijańskiej zbyt wyprzedziła resztę Europy, której rozwój toczył się po torach odmiennych. A „wieszcz narodowy” chyba doskonale orientował się w kryteriach oceny, wynikających z „prawd objawionych”, a to ze względu na swe pokrewieństwo rasowe z prorokami chrześcijaństwa, jako też z uwagi na wybitne bezsprzecznie zdolności wczuwania się w istotę nurtu dziejowego i ujmowania go według wszelkich prawideł historiozofii. Mickiewicz jednak jest w swej szczerej wypowiedzi odosobniony. Inne bowiem tej samej miary, lub mniej znakomite autorytety uprawiają zazwyczaj przedziwną żonglerkę w argumentacji. Szczególnie spryciarze spod wiadomego znaku i ich świadomi, lub nieświadomi poplecznicy i najmici, słowem patentowani obrońcy „międzynarodowego związku religijnego z siedzibą w Rzymie”, acz przyznają i przy innych okazjach z duma to podkreślają, że katolicyzm przepoił do głębi duchowość narodu polskiego już od kilku wieków, to jednak oczywistych skutków socjalnych tej symbiozy dziejowej nie chcą zapisać na konto istotnego winowajcy. Publicystyka katolicka usiłuje za wszelką cenę nie dopuścić do powstania zwartego systemu sądów, który by wyjaśnił wreszcie przedziwne koleje linii rozwojowej naszych dziejów. Niestety musimy stwierdzić, że w tym zakresie Zbyszewski nie odbiegł wiele od poziomu, dla tej publicystyki ustalonego. Takiego zaś przekonania nabieramy nie z samego dzieła, ale z jego przedmowy, która już, poza tym, że pasuje jak pięść do nosa, jest najsłabszym fragmentem tej wspaniałej skądinąd pracy.

O cóż bowiem chodzi?

Zbyszewski w „Niemcewiczu” w sposób bardzo wyrazisty odtworzył religijno-obyczajowe tło życia polskiego w epoce saskiej. Śledząc z pasją zarysowane obrazy, czujemy ów potworny zaduch zakrystii i zmysłami niemal wyczuwamy, jak pod przemożnym oddziaływaniem gnilnych toksyn sforsowanego przez jezuitów systemu duchowego, odbywał się tragiczny w swej wymowie proces upadania Narodu. Obrzydzeniem napawa nas widok tych tysięcy beztroskich murzynów, składających się na polską szlachtę, murzynów, którzy dzięki gorliwej współpracy swoich duchowych pasterzy, sowicie opłacanych dukatami i coraz to liczniej wznoszonymi kościołami, zapewniwszy sobie z góry odpusty i zbawienie wieczne, mogli do woli oddać się wesołej wegetacji w oczekiwaniu na los, przez „opatrzność” wyznaczony. Poskąpił nam tylko Zbyszewski obrazu ludu polskiego, nic nam nie powiedział o życiu chłopa i włościanina, a niewiele bardzo o życiu mieszczanina; tego brakuje do całokształtu epoki. A ciekawie w jego ujęciu musiałby rysować się obraz bezgranicznie upodlonych mas wiejskich, które równie dogłębnie jak szlachta, objęte zostały systemem „wiecznych prawd”, obraz straszliwej nędzy materialnej i zdeptanego człowieczeństwa, które jakże zwodniczej szukało pociechy w nauce Chrystusa o poddaniu się losowi, zsyłanemu przez „opatrzność”. W rozmodlonym i w gorzkożaliźmie czołgającym się przed ołtarzami ludzie, możność buntu przeciwko potwornej doli w zarodku została unicestwiona. Szlachta i na jej usługach stojący kler jakby wiedzieli w czym rzecz i dlatego to zapewne gęsto budowane kościoły i klasztory stały się strażnicami nie tylko ciemnoty i obskurantyzmu ale i... „porządku policyjnego”. Tylko dlatego nie polała się krew, która potokami powinna spłynąć po Polsce, by zmyć nędzę istnienia i dać miejsce lepszemu życiu.

Tego, powiadamy, obrazu Zbyszewski poskąpił. Nie mniej jednak, to co dał wystarczy, by czytelnik uzyskał właściwy sąd o epoce. Zaznaczył również autor swój stosunek uczuciowy do „bohaterów” tej jedynej chyba w swoim rodzaju tragedii. W sposób wyraźny manifestuje swoją życiową nienawiść i obrzydzenie, jakie w nim wzbudza życie polskie tych czasów. Jest to postawa jedynie słuszna, bo męska. I to jest bodaj największą zasługą Zbyszewskiego, że swym talentem potrafi wzbudzić w czytelniku te same reakcje, że wyzwala i do białości rozpala najbardziej mocne i podniosłe stany uczuciowe, że pobudza wolę i woła o czyn.

I cóż robi Zbyszewski z tym napięciem duchowym czytelnika? Jest to wszak najwspanialsza dań, jaką otrzymać może artysta za swe dzieło. Oto w najbardziej nieoczekiwany sposób rozładowuje je... w przedmowie. Na przykładzie „Niemcewicza od przodu i tyłu” widać jak przedmowa może spartolić najlepsze dzieło. Tu Zbyszewski pokazał się nam... od tyłu Banał, komunał, wyraźne wpływy „Prosto z Mostu” i „Słowa”, zapaszek zalatujący epoką saską.

Gdyby był Zbyszewski nie zamieścił tej swojej przedmowy, książka zwarta kompozycyjnie, o jasnej myśli, miałby swój sens, sens historyczny i co ważniejsze miałaby książka swoja ideę. A tak?...

W tej swojej przedmowie Zbyszewski zastrzega się, żeby go nikt nie posądzał o chęć „szargania świętości”, tłumaczy się gęsto, że ludzi, co doprowadzili Polskę do upadku, nie może postawić w korzystnym świetle. Jestem głęboko religijny – powiada, doceniam wpływ i znaczenie duchowieństwa... Tym wspanialej - mówi – to świadczy o Kościele katolickim; że mimo okresów niżu swych kapłanów, nic nie stracił ze swej powagi i świętości i tak dalej się usprawiedliwia.

Moglibyśmy jeszcze wybaczyć Zbyszewskiemu, gdyby mu chodziło jedynie o zabezpieczanie się przed opinią publiczną, która nierzadko potrafi odwołać się do... cenzury. W Polsce nie należy do dobrego tonu pisać prawdy, gdy jest ona przykra, a już uchodzi za karygodne wyciąganie na jaw prawdy upokarzającej, za którą ponosi odpowiedzialność cały naród. Bardziej popłaca , choćby najzupełniej bezzasadna. Oczywiście mamy tu na myśli nie tylko tzw. „optymizm urzędowy”. Rozumiemy, że trudno było Zbyszewskiemu przejść nad tym do porządku dziennego.

W każdym razie nie należało pisać takiej przedmowy, chyba, że... jest ona napisana szczerze. Ponieważ jednak nie mamy żadnych na to podstaw, by odmawiać szczerości, musimy uznać, że ta jego przedmowa nie jest tylko manewrem, ale również stanowi szczery wyraz jego przekonań i poglądu na problem.

Krótko mówiąc, pogląd Zbyszewskiego na przyczyny upadku Polski, pogląd – zaznaczamy to wyraźnie – sformułowany jedynie w przedmowie, jest następujący: Polska upadła z winy króla łapownika i rozpustnika; z winy magnaterii, „cieszącej” się podobną opinią, z winy biskupów tej samej konduity, wreszcie z winy rozłajdaczonej szlachty, która, jak nas zapewnia autor... źle pojęła katolicyzm, jakoby zbyt „fideistycznie”, w czym należy winić duchowieństwo, bo Rzym powiada, dawno już fideizm potępił.

Na króla, biskupów, magnaterię i szlachtę moglibyśmy się od biedy zgodzić, gdyby Zbyszewski był tylko dziennikarzem. Wszak taki pogląd to już nie androny, które wkładali nam w głowy historycy tego typu co Smoleński czy Aszkenazy, upatrujący przyczyn upadku Polski w warunkach zewnętrznych. Porównanie to jednak zaszczytu Zbyszewskiemu nie przynosi, co wyraźnie podkreślamy by go nie urazić. Ale przeciwnie Zbyszewski posiada słuszne ambicje nie byle jakiego historyka. Noblesse oblige. Przeto chcielibyśmy usłyszeć jego odpowiedź na pytanie: dlaczego naród tych łajdaków nie poprowadził przykładnie na szubienice, na szafoty, dlaczego ich nie powystrzelał? Wprawdzie dobrej broni palnej było wtedy w Polsce znacznie mniej, niż kościołów i klasztorów, ale przecie były jeszcze noże, kosy, a wreszcie zdrowe pazury. Czy Zbyszewski – historyk nie wie o tym, że państwa i narody nie dlatego upadają, że mają złych królów i podłą warstwę rządzącą, ale dlatego, że w biernym wegetowaniu, w poddaniu się losowi, w upodleniu i zatracie odruchów człowieczeństwa, podobne stany znoszą? Czemuż to naród w epoce saskiej nie zbuntował się przeciwko nędzy istnienia, co w potwornych kleszczach trzymało jego żywotne siły? Co go dusiło do ziemi, w pokorze nakazując znosić wszelki dopust boży? Przecież to byli ludzie. - Czy Zbyszewski to rozumie? - ludzie! Administracji wtedy nie było, nie było policji ani wojska. Wolność przecie była!

Czyż Zbyszewskiemu – historykowi trzeba wyraźnie wskazać, że wszelki akt woli sponiewieranych dołów przeciwko zdegenerowanej górze, wszelka możliwość buntu unicestwiona została już w samej świadomości narodu, przepojonego do głębi systemem duchowym, wspartym o zasady totalnego w owym czasie katolicyzmu? Przecież nie żaden wróg katolicyzmu, lecz jego twórca powiedział, że jest to religia uciemiężonych, maluczkich, co w języku biblijnym oznacza po prostu niewolników. Odpowiada nam Zbyszewski na to, że naród źle pojął katolicyzm. Zapewne ma na myśli, że lepiej pojęli nakazy swojej religii ci „katolicy”, którzy w Wielkiej Rewolucji użyźnili pola Francji krwią swego króla, „pomazańca bożego”, krwią swoich panów i tyranów, a również krwią swoich pasterzy duchowych, powołanych dogmatem sakramentu kapłańskiego do interpretowania i nauczania „prawdziwego” katolicyzmu.

Nasza nauka historii wciąż jeszcze nie może wyjść z labiryntu myśli, z labiryntu świadomości narodowej. Szczególnie zaś zagadnienie przyczyn upadku państwa stanowi przeszkodę nie do przebycia. I choć dużym postępem jest tu tzw. „szkoła pesymistyczna”, upatrująca przyczyny upadku w warunkach wewnętrznych naszego rozwoju państwowego, to jednak i ta szkołą nie zdoła wyjść poza luźny konglomerat hipotez o takich, czy innych „błędach” i „wadach”, których ostateczna wartość teoretyczna, naukowa dla wytłumaczenia takiego fenomenu dziejowego, jak historia Polski od końca wieku XVI do dziś – jest w istocie żadna, albo prawie żadna.

Weźmy Zbyszewskiego, którego również do „pesymistów” wypada zaliczyć. Jemu wystarcza 10 tysięcy, no – powiedzmy hojnie – 20 tysięcy łajdaków z królem na czele, by doprowadzić naród, wówczas dziesięciomilionowy do kompletnego upadku, nawet jeżeli ten upadek nastąpił faktycznie już na sto lat z górą przed momentem formalnej likwidacji Państwa. Takim stanowiskiem przyłącza się Zbyszewski do historyków stojących na gruncie hipotezy „wad narodowych”. Ale Zbyszewski idzie „dalej”. Według niego zawaliło się także duchowieństwo, które wraz ze szlachtą źle pojęło katolicyzm, jak powiada w przedmowie. To już jest oryginalna hipoteza Zbyszewskiego, hipoteza wad „katolicyzmu”. Niewątpliwy postęp. A więc „źle pojęty katolicyzm”. Zbyszewski zbyt dobrze, zbyt głęboko wczuł się w badaną epokę, by nie zauważyć oddziaływań takiej siły społecznej, jaką jest katolicyzm. I choć zdaje się nie pojmować nadal właściwej roli katolicyzmu, jako jedynego systemu kulturalnego, jedynego w tym czasie dla Polaków systemu wszelkiego wartościowania, a więc problemów tak jednostki, jak i narodu, - to jednak jego myśl badawcza na każdym kroku napotyka na oczywisty wpływ wywierany przez system „prawd objawionych” na przebieg procesów życia społecznego Narodu. Zbyszewski wpływ ten stwierdza. Co więcej! Acz nieśmiało (tak musimy rozumieć jego zastrzeżenia przeciwko ewentualnym zarzutom), to jednak wyraźnie docenia, że w epoce saskiej wpływ ten katolicyzmu na życie polskie był zdecydowanie ujemny. Ale od tego punktu zaczyna się już dla Zbyszewskiego labirynt świadomości, w którym poczyna błądzić, pociągając za sobą na manowce myśli bezkrytycznego czytelnika.

W czym bowiem rzecz?

Powiada Zbyszewski, że jest człowiekiem głęboko religijnym, chcąc przez to oczywiście powiedzieć, że jest wierzącym katolikiem. Być wierzącym katolikiem, to znaczy uznawać za najważniejsze, za absolutne, za najwięcej warte Objawienie, Ewangelie, dogmaty, „Świętych obcowanie”, naukę Kościoła (choćby tylko dogmat o nieomylności papieża), słowem te wszystkie wartości, które na istotę katolicyzmu się składają. Oczywiście punkt ciężkości tkwi nie w organizacji, ani w zewnętrznych formach kultu religijnego, ale w samej treści katolicyzmu, w jego założeniach światopoglądowych i rozwiązaniach ideowych, w jego niezwykle harmonijnie uformowanej strukturze ideowej, niezmiennej od czasów, kiedy prawdy jego zostały, jak mówi nauka Kościoła, przez Jehowę objawione. Katolik te wszelakie wartości uznaje za najważniejsze; przez nie ocenia treść swego człowieczeństwa, przez nie pojmuje Byt, one dają mu cele, o które w życiu należy się ubiegać, by osiągnąć cel ostateczny tzn. uzasadnić sens swego istnienia; te wartości stanowią o jego świadomości, są absolutem jego świadomości.

Jakże więc Zbyszewski katolik, dopóki nim jest, może te wartości oceniać ujemnie. Jakie ma inne kryteria, aby to mógł uczynić? I dlatego, choćby Zbyszewski jako historyk widział dowody spustoszenia, jakie katolicyzm sprawił w życiu Narodu Polskiego, to jednak Zbyszewski – katolik a priori nie jest w możności winić zasad tego systemu duchowego bo przecież stanowi on absolut jego świadomości. Co więc mu pozostaje uczynić? Jak rozsupłać ten węzeł gordyjski?

Powiada mianowicie Zbyszewski, że Polacy z epoki saskiej źle pojęli katolicyzm, sugeruje więc wniosek, że gdyby go pojęli właściwie to Polska miast upaść, stałaby się potężną. Cóż można na to odpowiedzieć Zbyszewskiemu, skoro jedynie słuszna odpowiedź jest dla niego, jako katolika nie do przyjęcia. Można tu tylko wskazać na wręcz odmienny niż jego, sąd Mickiewicza, o którym wyżej wspominaliśmy. Można go zapewnić, że aby pojąć katolicyzm właściwie, trzeba nie być katolikiem; trzeba być w sytuacji obserwatora, a nie obserwowanego, chyba... chyba, że jest się na miarę Mickiewicza, albo na miarę wybitnych dostojników Kościoła, na miarę jego wielkich teologów, na miarę wreszcie zmarłego papieża Piusa XI, który wśród wielu niezwykle trafnych wypowiedzi na temat istoty katolicyzmu, stwierdził ponad wszelką wątpliwość ścisłe pokrewieństwo ideowe katolicyzmu ze starym Judaizmem.

Wymienione kręgi katolickie zdają sobie sprawę z tego, że katolicyzm, jako koncepcja życia jest w swojej istocie wrogiem tego, czemu dają wyraz narody rasy białej, aryjskiej, gdy w oparciu o swe zróżnicowane środowiska stwarzają potężne cywilizacje. Przecież ostatnie 500 lat historii Europy, to stałe cofanie się wpływów ideowych katolicyzmu na korzyść odradzających się świadomości narodowych, będącym motorem postępu i narastania twórczości.

I jeszcze jedno, z czego Zbyszewski-historyk winien zdawać sobie sprawę: katolicyzm jest systemem duchowym całościowym, skończonym, o harmonijnej architekturze zarówno w sferze dogmatyki, jak i w swej myśli filozoficznej i społecznej; układ kulturalny na nim wsparty rodzi stałe tendencje jemu tylko właściwe; tu nie ma mowy o jakimś dobrym, lub złym pojmowaniu w skali powszechnej. Katolicyzm może być źle lub bardzo dobrze pojęty przez jednostkę, przez tysiąc jednostek, przez sto tysięcy jednostek, ale nie przez Naród. Tylko jednostka może ważyć w swoim sumieniu czy pójść śladem, sławionego przez Skargę św. Słupnika, czy też ograniczyć się do przesuwania kółek różańca, choć i tu mamy do czynienia jedynie z różnicami ilościowymi, a nie jakościowymi. Naród wyboru nie ma. Zamiast niego decyduje sama dialektyka rozwoju. Z tego to, powiadamy, winien sobie zdawać sprawę Zbyszewski-historyk. Od Zbyszewskiego-katolika znajomości tych rzeczy nie mamy prawa wymagać. W szerokich kołach katolickich panuje kompletna ignorancja w tej dziedzinie, niby dlaczego Zbyszewski-katolik ma być wyjątkiem? Weźmy choćby takiego jezuitę jak Ojciec Wawryn, redaktor „Wiary i życia”, który plecie androny o jakichś „śmietniskach i podziemiach” Kościoła. Jakie to śmietniska ma Kościół, Ojcze duchowny, bo my dalibóg ich dotychczas nie zauważyliśmy, a może wiadomości o nich przydałyby się nam do walki, którą prowadzimy?

Zbyszewski-katolik, kurczowo trzymający się absolutu swojej świadomości powiada nam wreszcie (wciąż powołujemy się na jego przedmowę): „Kościół mimo niżów nic nie stracił ze swojej powagi świetności, tym wspanialej o nim to świadczy”. Jest to największy banał, jaki można spotkać w argumentacji katolików, nie tylko takich, którzy wierzą w Boga, bo i takich jest wiele, bardzo wiele. I na to trzeba odpowiedzieć, choć z góry przecie wiemy, że interlokutora nie podobna przekonać.

Zagadka „wieczności” Kościoła, tajemnica trwałej aktualności jego nauki tkwi w tym, że katolicyzm jest doskonałym systemem duchowym, organizującym pewne trwałe skłonności natury człowieka. katolicyzm, oparty w swych istotnych założeniach na prawach Starego Judaizmu, dał najlepsze rozwiązanie ideowe dla postaw wegetatywnych człowieka, tych postaw, którym należy przeciwstawić postawy twórcze, dynamiczne. Dlatego to katolicyzm szczególnie obfite zbiera żniwo tam, gdzie załamują się jakieś wielkie systemy cywilizacyjne. Człowiek jest wegetacją i twórczością. O wegetację wspiera się katolicyzm. Wegetacja trwa „wiecznie”, a przynajmniej tak długo jak trwa człowiek. Stąd „wieczność” katolicyzmu. Okresy wielkiej twórczości cywilizacyjnej są stosunkowo krótkie i nieliczne. Stąd ciągłe katolicyzmu nawroty. Historia ostatnich dwóch tysięcy lat to zapasy woli Twórczości z oporami Wegetacji, zapasy Wielkości z Małością. katolicyzm nie ma nic wspólnego z Wielkością.

A poza tym Zbyszewski- katolik nie wie, ale wie każdy wybitny teolog katolicki, wie również niekatolik, że siła katolicyzmu polega właśnie na tym. Że grupie społecznej którą opanuje, nie stwarza on w ogóle problemu „dobrze lub źle pojąć”. To już zostało raz na zawsze rozstrzygnięte w podstawowych założeniach tego systemu. Tu naród nie nic do gadania. Gdyby było inaczej, katolicyzm w oczekiwaniu na wyczerpanie się prężności ludów europejskich, trwał by teraz w defensywie, byłby jedynie ucieczką chorych, kalek, nędzarzy, starców, kobiet. Historia dała nam dostatecznie przekonywujące dowody na to, że narody, skoro poczynają się zastanawiać nad tym, jak pojąć katolicyzm, to tym samym od niego odchodzą w ogóle, odrzucają go precz. To narody mają swoje śmietniska, proszę Ojca, a nie Kościół.

W Polsce modnie jest wołać o idee. Ale papuzie mózgi wciąż nie zdają sobie najmniejszej sprawy z wagi i konsekwencji jakie z każdym problemem idei się łączą. Przecież katolicyzm jest również ideą i to jaką jeszcze. Przecież ta idea rządzi Polską totalnie od kilku wieków. Innej nie ma. Skoro mówimy wciąż, że idee rządzą narodami, jaka idea rządzi Polską? Czyż nie wiadomo komu należy wystawić rachunek za nasze bezdzieje? Zrzucanie winy na biskupów czy na duchowieństwo jest tylko wyrazem zupełnej bezradności myślowej wobec problemu naszych dziejów. To tak jakby ktoś uzasadniał przyczyny upadku niepodległości Czech tym, że, był taki p. Hácha, czy 100 innych Háchów.

Dlatego wszelkie opracowania fragmentów naszej historii, choćby były najlepsze, a do takich zaliczyć należy i „Niemcewicza”, nie przyniosą żadnego pożytku, gdy im odbierze się sens wszelki w... przedmowach... Bo cóż za pożytek może być z książki Zbyszewskiego, jeżeli brać poważnie tę przedmowę do niej? Chyba tylko tyle, że rozmaitym potomkom nobilitowanych przez Stanisława Augusta żydów, rozmaitym półsemitom odechce się zapowietrzać Polskę jego zepsutego cielska. Na Wawel pchać!

Zbyszewski pokazał nam w swojej pracy jedynie marionetki bezduszne a o sprężynach i ukrytych siłach kierowniczych czytelnik sam sobie zdanie wyrobi. Nie trza jeno czytelnika zwodzić. Pokazał bohaterów „wesołej Polski”, a uczynił to tak, że... chapenau bas... Ale co z Narodem polskim? Co z jego świadomością? Na to pytanie Zbyszewski nie potrzebuje nam już odpowiadać. To jest pytanie retoryczne tylko.

Wiemy przecież, że Naród, okradziony z duszy za cenę rzeczy nieuchwytnych, jak mówi Wyspiański w „Wyzwoleniu”, nie miał swojej świadomości i nie mógł jej mieć. Nie widział i nie mógł widzieć, że osiągnął sytość duchową i nadzieję na zbawienie wieczne kosztem swojej egzystencji, kosztem swoich przeznaczeń dziejowych, które przecież nie mogły wynikać z ideologii maluczkich, z pojęć Starego i Nowego Judaizmu, krótko – z katolicyzmu.

Jakież to kryteria składały się na samowiedzę Narodu? Czy do czasów epoki saskiej zdołało uchować się coś z jego dawnej, samorodnej, przedchrześcijańskiej ideologii tężyzny? Czy pozostał jakieś choćby wyobrażenia o dawnych wojskowych zadrugach zdobywczych plemion lechickich? Czy pozostało coś z instynktu państwowego Mieszków, Chrobrych, którzy choć z wodą święconą się zapoznali to jednak nic nie stracili ze swego światopoglądu naturalistycznego, pogańskiego i nie mogą być uznani za zdolnych do właściwego pojmowania katolicyzmu? Czy pozostało coś z dawnych Bogów słowiańskich, które symbolizowały moc Natury, sławiły potęgę żywiołów, nakazując człowiekowi ich opanowanie.

Nie łudźmy się, katolicyzm w imię Krzyża wszystko to wytępił. Z azjatycką zaciętością nie tylko porozbijano posągi Bogów i wytrzebiono wierzenia, ale zniszczono cały w ogóle rodzimy dorobek cywilizacyjny i kulturalny. Cudem ocalałe, mizerne resztki przygarnęła miłośnie Matka – Ziemia. Oddaje nam teraz czasem jakieś nędzne skorupki. Relikwie Słowiańszczyzny.

Na ogołoconej do cna glebie etnicznej usadowiła się najbardziej obca sadzonka duchowa, rozpoczynając erę swojego panowania. Nie prędko dała jednak radę żywotnym siłom słowiańskiego Biosu. Pierwsze wieki po zaistnieniu tej tragicznej symbiozy, stają się świadkami rozpaczliwych zapasów, które Naród toczy z narzuconym mu i stopniowo go obezwładniającym systemem duchowym. Widzimy przede wszystkim wspaniały wybuch w buncie Masława. Widzimy jeszcze czyny, na miarę dziejową zakrojone, ale już tych czynów co wiek to mniej. Ostatnie próby wyzwolenia się spostrzegamy w okresie Reformacji. Ale to tego czasu katolicyzm schlebiając szlachcie, stał się już decydującym dysponentem politycznym w państwie. Elementy sobie wrogie, skazał na wygnanie z kraju. Kto nie uszedł, zginął od miecza. Odtąd, zdynamizowany katolicyzm Hozjusza stał się w Polsce totalnym. Jezuici dopełnili reszty. Poza glebą etniczną sławiańską nie pozostało nic, co by nie było katolicyzmem. Naród stracił duszę. Stracił samowiedzę.

Został przy tym potwornie oszukany. Omamiono Go, że wraz z Chrztem wejdzie na prawach równego do narodów „nowoczesnych”, „cywilizowanych”, że otrzyma jakąś tam „cywilizację rzymską”, „zachodnią”. Nim to nastąpiło – stracił niezależny byt państwowy.
Stanisław Grzanka

(1 Karol Zbyszewski: „Niemcewicz od przodu i od tyłu”, Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, stron 367, Warszawa.
Wróć do spisu treści