Dlaczego tak?
Kneziowie Zadrugi > Kneź Przedpełk - Ludwik Gościński
Spodziewaliśmy się zarzutów przeciw „Zadrudze”. Jeden z nich
brzmi mniej więcej tak: „Zadruga uwzięła się na katolicyzm, a
pozostawia w spokoju inne wyznania. Tak postępują wszyscy wrogowie
świętej wiary katolickiej. Najlepszy to dowód, że mamy za sobą
prawdę, bo prawda zawsze jest prześladowana”. Tu następuje
obowiązkowe westchnienie.
Kłamstwo sprytne, ale płytkie. Styl wskazuje na źródło, z
którego zarzut pochodzi. Nim wyjaśnimy nasze stanowisko,
stwierdzimy, że nieprawdą jest, jakoby tylko wyznanie katolickie
miało przeciwników zwalczających je. To fałszywe założenie
wypływa z innego kłamstwa, mianowicie, że katolicyzm, jako jedyna
prawda na świecie, budzi szczególny wstręt u wszystkich duchów
ciemności, nienawidzących światła, podczas gdy inne wyznania,
jako dzieło złego ducha, cieszą się spokojem. Trudno tu nie
wyrazić zdziwienia, że tylko „zły duch” osłania swoich
wyznawców, a „dobry duch” jest tak niedobry lub słaby, że
wystawia swoich zwolenników na prześladowania. Otóż tak nie jest.
Autorowie powyższego zarzutu raczą sobie przypomnieć, że państwo
rzymskie prześladowało nie tylko chrześcijan, ale i
Manichejczyków; prześladowało ich zaś z taką srogością, że
wobec niej prześladowania chrześcijan wydają się łagodną
igraszką. Rodzący się po edykcie Konstantyna kościół katolicki
wziął w tym prześladowaniu nie mniej fanatyczny udział. Później
tępił jak dzikie zwierzęta Albigensów i Waldensów ( rzezie w
południowej Francji). Na tysiącach stosów palił żywcem „kacerzy”
wszędzie, gdzie władza laicka temu się nie sprzeciwiała. Noc św.
Bartłomieja i wiekowe tępienie hugonotów przez urzędowo katolicką
wówczas Francję, to także ilustracja do twierdzenia, że tylko
katolicyzm cierpi prześladowanie... Jeżeli więc prześladowanie
jest znakiem prawdziwości wiary prześladowanych, to mielibyśmy
wiele wyznań, z których każde posiadałoby monopol na „prawdę”. Wstęp ten nie ma na celu oświecenia autorów zarzutu. Pod tym
względem jesteśmy zdecydowanymi pesymistami.
ŚWIATOPOGLĄD NIEMOCY.
Przystąpmy do
rzeczy właściwej. „Zadruga” udowodniła tezę, że przyczyną
naszej nędzy duchowej i materialnej jest katolicyzm, który
wykorzystał koniunkturę społeczno-polityczną w drugiej połowie
XVI wieku, opanował naród, szczególnie przez ujęty w swe ręce
monopol wychowawczy i narzucił mu swój światopogląd. Światopogląd
zaś ten, apoteozujący rezygnację i nędzę jako cnotę, ukazujący
człowiekowi zaświat jako cel najwyższy i jedynie godny zabiegów,
spoglądający natomiast na wszelkie sprawy tego świata nie tylko
nieufnie, ale widzący w nich zaporę do osiągnięcia najwyższego
celu, musiał wytworzyć w przeciętnym Polaku psychikę bierną,
nieambitną, nietwórczą, którą w „Zadrudze” nazywamy
personalizmem katolickim. Naród, który chce się rozwijać, a nie
wegetować, musi zająć się pozytywnie właśnie sprawami tego
świata, musi ubóstwo i rezygnację uważać nie za cnotę, ale za
zło i nieszczęście, musi składać się z indywidualności
ambitnych i bujnych, nie zaś z osobników, których szczytem marzeń
jest spokojne trawienie i cierpliwe poddawanie się zrządzeniom
losu. Katolicyzm ze swym światopoglądem stoi na drodze tym
postulatom narodowej tężyzny i stąd nasze wobec niego stanowisko.
KATOLICKA „MINDERWERTIGKEIT”.
Losy
innych narodów katolickich są potwierdzeniem tezy, wskazującej na
katolicyzm, jako na zasadniczego winowajcę naszej niższości.
Socjologowie, ekonomiści i historycy stwierdzają nie od wczoraj
notoryczną niższość narodów katolickich pod względem
ekonomicznym, socjalnym i ogólno kulturalnym. Pisarze katoliccy o
tym wiedzą, a ich odpowiedzi na kłopotliwe stwierdzenia
niezależnych badaczy są jeszcze jednym dowodem na to, z jak fatalną
koniecznością katolicyzm musi doprowadzać do zastoju i nędzy
naród, który miał nieszczęście ulec jego światopoglądowi.
W przedwojennym wydawnictwie Jezuitów „Wiara i wiedza”,
będącym apologetyką katolicyzmu, omawiano sprawę niższości
narodów katolickich w porównaniu z niekatolickimi. Autor, a raczej
autorzy przyznają, że przynajmniej na polu gospodarczym
społeczeństwa niekatolickie brały i biorą górę nad katolickimi,
ale, że to nie powinno nas przerażać, przeciwnie – możemy być
z tego dymni. Sens ich wywodów jest mniej więcej taki: „Kto o co
zabiega usilnie, ten to w końcu osiąga. Protestanci i wszelacy
poganie ugrzęźli wyłącznie w troskach o sprawy tego świata, nic
dziwnego, że znajdują ich zaspokojenie. My, katolicy, szukamy
naprzód królestwa bożego, dlatego w sprawach czysto ziemskich
pozostajemy w tyle. Ale za to zbawienie tym pewniej mamy w swoim ręku
i wybraństwo boże”.
Opinia ta nie jest odosobniona. Radzimy czytać Fr. Brors'a
„Modernes A-B-C für das katholische Volk”, będące nieocenionym
curiosum i jaskrawą charakterystyką katolickiej mentalności,
nieskończenie dalekiej od prostoty i czystości mistrza z Nazaretu.
Dzieło posiada „imprimatur”. Autor, jezuita, mówi na str. 312:
„Że my (katolicy) w Niemczech jesteśmy w tyle w życiu publicznym
(w porównaniu z protestantami) – w przemyśle, w urzędach, w
wojsku – nie da się bezwarunkowo zaprzeczyć. Ale przyczyna tego
leży w pierwszym rzędzie w stanowisku rządu, które nie jest
parytetyczne, nie mniej jednak w naszej zbyt wielkiej skromności, w
braku odwagi i lenistwie.” Te braki w psychice katolików
niemieckich nie są właściwościami rasy, gdyż nie wykazują ich
Niemcy protestanci. Zostały więc zaszczepione z zewnątrz. Skąd?
Ta „zbyt wielka skromność” to nic innego jak katolicka pokora,
o której, jako o podstawowej cnocie, rozprawiają wszyscy bez
wyjątku majstrowie katolicyzmu. A brak odwagi i lenistwo to
bezpośrednie skutki słów rozbrzmiewających z każdej katolickiej
ambony: „nie troszczcie się, cobyście jedli lub czym byście się
odziewali, bo tego wszystkiego poganie pilnie szukają.” Słowem,
duchowa kastracja narodów przez katolicyzm, który je opanował,
jest zjawiskiem, przesądzonym a priori.
„KATOLICYZM” WŁOSKI.
W związku z
naszymi wywodami nasuwa się uwaga, którą w formie zwycięskiego
zarzutu słyszałem z ust jednego z przywódców naszych – pożal
się - „narodowców”. Przytaczam go dosłownie: „Włosi są
narodem katolickim, a jednak w Europie najpotężniejszym”.
Pomińmy mocną przesadę w twierdzeniu, jakoby Włosi byli
pierwszym narodem Europy. Zajmijmy się jego katolickością. Zdanie,
że Włosi są narodem najmniej katolickim ze wszystkich narodów
katolickich, może się wydawać zbyt subiektywnym poglądem. Jak to?
Naród posiadający najwyższy ośrodek katolicyzmu, papiestwo, nie
jest katolickim? A jednak nie! „Patagonia podrzymska” jest tu
symbolem. Termin pochodzi z ust arcybiskupa Patagonii, który na
pytanie papieża, co słychać w Patagonii, odpowiedział: „w
której? Amerykańskiej czy podrzymskiej?” Papież spoważniał - „Czemuż to, synu, nasze najbliższe
sąsiedztwo nazywasz Patagonią?”, „Bo można jechać kilometrami po przedmieściach rzymskich i
okolicy, a nie spotkać ani jednego księdza ani kaplicy, jak w
Patagonii”. - Autentyczne.
Z katolicyzmem włoskim ma się sprawa podobnie jak z owym
szewcem, który innym robił buty, a sam ich nie miał. Każdego
pielgrzyma katolickiego z Francji, Niemiec, czy Polski uderza
przysłowiowe włoskie nabożeństwo. Msza, ceremonia typowo
katolicka i pod grzechem ciężkim obowiązująca, nic, a nic Włochów
nie pociąga. Nie ma żadnej przesady w twierdzeniu, że na mszę
chodzi we Włoszech 10, może 15 procent mieszkańców, przy tym ich
zachowanie się zgoła nie licuje z katolicyzmem. Za to uroczystości
ku czci świętych stawiają na nogi całą ludność przeciętnego
miasteczka. Uroczystości te w swym charakterze w niczym nie
odbiegają od festiwalów dawnych pogańskich bożków. Tyle tylko,
że zamiast Apollo, mówi się św. Antoni, zamiast Diana –
Madonna.
W uroczystość np. św. Antoniego gromadzi się ludność
miasteczka po obu stronach głównej ulicy (nie w kościele, broń
boże). Środkiem ciągnie pochód. Na przedzie orkiestra, wybijająca
radosne melodie (marsze wojskowe), za nią na wysokim postumencie
figura świętego naturalnej wielkości, pięknie pomalowana, na
widok której lud klaska w dłonie i pokrzykuje: „Come e bello!
Evviva!” (Jaki piękny! Niech żyje!). Przeszedłszy całą ulicę,
pochód wraca do kościoła, dokąd prócz kilku dewotek już nikt
nie wchodzi. Masa ludzka gromadzi się skwapliwie na najbliższym
większym placu, gdzie przygotowano nieodzowne ognie sztuczne,
karuzele i stragany z winem i słodyczami. Do późna w noc słychać
wybuchy fajerwerków i okrzyki Evviva, leje się wino na potęgę, a
młodzież, daleka od ochoty naśladowania w celibacie świętego,
chętniej pielęgnuje tradycje, usymbolizowane w Wenerze i Marsie.
Który spec od katolicyzmu będzie się upierał, że to jest
katolickie nabożeństwo?
Czy masa włoska była kiedykolwiek katolicką? Dość
powierzchowny nalot katolicyzmu przedreformackiego został zmieciony
przez renesans. Późniejsze wysiłki Soboru Trydenckiego, jezuitów,
inkwizycji i św. Alfonsa dały w wyniku pewne skatoliczenie
społeczeństwa, dalekie jednak od tego, co równocześnie osiągnięto
w Hiszpanii i w Polsce. Wielki ruch narodowy wieku XIX, uwieńczony
zjednoczeniem narodu, zadał decydujący cios katolicyzmowi.
Dwa fakty, dostatecznie za siebie mówiące, wybijają się tu na
czoło: zabór państwa kościelnego i przeniesienie stolicy
narodowej do dotychczasowej stolicy papiestwa. Trzej ludzie są tego
okresu symbolami i bohaterami: Cavour, Wiktor Emanuel i Garibaldi. I
– rzecz niezmiernie charakterystyczna – tych trzech ludzi,
których naród włoski kanonizował na swych świętych narodowych,
kościół katolicki obłożył wiekuistą klątwą...
A CO Z MUSSOLINIM?
Pozostaje Mussolini i
faszyzm. Lejbgwardziści watykańscy w Polsce chętnie dosiadają
tego konika i pokrzykują: A, widzicie, Mussolini pogodził się z
papieżem, zawiesił krzyżyki po szkołach i katechetów do nich
wpuścił i małżeństwa katolickie postanowił. A przecie on jest
wyrazicielem duszy włoskiej.
Ignorantom, którzy na wszelkie zjawiska w świecie patrzą przez
szkiełka swych pragnień, nie wychodzących poza kropidło
zakrystyjne, odkryjemy rzecz powszechnie za nimi wiadomą, że
osobiście Mussolini nigdy nie był i nie jest katolikiem, że w
polityce posługuje się metodami Machiavellego, z czym się zresztą
nie kryje (czy to także katolicyzm?), że hasła, którymi ekscytuje
masy i cele, które wytknął narodowi włoskiemu, nic nie mają
wspólnego z katolicyzmem, że przeprowadził nierozerwalne
małżeństwo w stylu katolickim, czyniąc to wyłącznie dla celów
populacyjnych nacjonalizmu włoskiego, że za drobne, niezasadnicze
ustępstwa podporządkował aparat kościelny interesom i ambicjom
narodu (np. maskarada z poświęceniem i wysłaniem obrazów madonny
na front abisyński), że na domaganie się ustępstw w sprawach
istotnych odpowiedział zaciśniętą pięścią.
Przypomnimy rok 1932, kiedy sfery kościelne w naiwnym
przeświadczeniu, że pozyskały Mussoliniego, wszczęły akcję za
zorganizowaniem młodzieży w katolickich związkach o charakterze
wychowawczym. Zawrzało w prasie, na ulice wyległy tłumy, a okrzyki
w rodzaju „papieża do Tybru” nie były najjaskrawsze. Sferom
kościelnym dano niedwuznacznie do zrozumienia, że, jeżeli będą
nadal pretendować do wychowania narodu, to państewko watykańskie
przestanie istnieć. Sytuacja była tak napięta, że mówiło się o
przeniesieniu siedziby papiestwa do innego kraju. Ostatecznie związki
katolickie uległy rozwiązaniu, wychowanie młodzieży wziął w
rękę faszyzm, kościołowi pozostawiając ceremonie liturgiczne,
handel dewocjonaliami i szerzenie ideałów katolickich poza
granicami Italii.
Taka jest prawda o katolicyzmie włoskim. Nie na katolicyzmie, ale
poza nim i wbrew niemu wzrasta od przeszło wieku zwartość i potęga
tego narodu. Odmienne przedstawianie sprawy jest ignoranctwem lub
świadomym fałszowaniem rzeczywistego stanu rzeczy. Cui bono?
Ludomił Ziemnicki - Ludwik Gościński